27 sierpnia 2010

Jak trafiłam na łajbę rybacką

Do pierwszego wyjazdu na Work and Travel przygotowywałam się pieczołowicie. Przez rok przed programem pracowałam w Polsce aby uzbierać niezbędną kwotę na pokrycie wszystkich płatności związanych z programem. Umowę z biurem pośrednictwa podpisałam już na początku listopada i dokonałam wstępnej rezerwacji oferty pracy. Na targach pracy, które odbyły się pod koniec stycznia miałam okazję bezpośrednio porozmawiać ze swoim przyszłym pracodawcą a także porównać ich ofertę na tle innych korporacji. Wypytałam o wszelkie szczegóły, m.in o rodzaje pracy, wymiar godzin, klimat panujący na Alasce i o wiele, wiele innych. Zdecydowałam się na podpisanie kontraktu, który przewidywał spędzenie 3,5 miesiąca w dwóch różnych i bardzo od siebie odległych miejscach. Pierwsze 1.5 miesiąca miałam spędzić w Petersburgu, który znajduje się między Juneau, a Ketchikan dosłownie w połowie drogi między tymi dwoma miejscowościami, a kolejne dwa w Egegik zlokalizowanym w zatoce Bristol Bay. Po podpisaniu kontraktu już byłam spokojna, miejsce na Alasce zaklepane…Wszystkie formalności na bieżąco załatwiałam z biurem. Komplet dokumentów złożyłam w marcu oraz uiściłam resztę opłat . O bilet lotniczy postarałam się wcześniej- ze względu na to że zależało mi na niższej cenie a wiadomo że kupowanie na ostatnią chwilę wiąże się z wyższymi kosztami. Została tylko wiza. Niestety termin spotkania wypadł trochę nie fortunnie bo w pierwszy dzień Juwenalii więc niestety pochód studencki mnie minął. Samo spotkanie przebiegło bez najmniejszych problemów. Jedyny minus to że bez względu na to iż moje biuro pośrednictwa, umówiło kilku uczestników na daną godzinę, jednak pod konsulatem trzeba było czekać ponieważ w pierwszej kolejności wchodziły osoby indywidualnie czyli nie korzystające z żadnych biur. Sam konsul zadał kilka pytań, o studia, miejsce pracy, rodziców, spotkanie trwało może 2 minuty. Na koniec tylko: have a nice trip!good luck with fish! Paszport z wizą do odbioru w biurze był już za 4 dni. Wylot z Polski miałam pod koniec maja, a leciałam przez Frankfurt-Waszyngton-Seattle. Emocje związane z wyjazdem ogromne przede wszystkim że pierwszy raz lot samolotem, a po drugie tak daleko i tyle godzin. Wszystkie loty przebiegły bez najmniejszych problemów, pod koniec lotu transkontynentalnego od stewardessy otrzymałam formularz I-94, który należało uzupełnić. Kilka podstawowych informacji takich jak imię, nazwisko i miejsce pobytu w USA. Po wylądowaniu w Waszyngtonie formularz I-94, przekazałam konsulowi w czasie rozmowy. Część tego dokumentu została wpięta do mojego paszportu na sąsiedniej stronie gdzie była wiza z Polski. Dokument ten został wypięty z paszportu jak wracał do Polski we wrześniu. Do Seattle doleciałam wieczorem, w samolocie udało się zintegrować z dosyć dużą grupką Polaków która jak się okazało leci w to samo miejsce co ja. Wspólnie zamówiliśmy taksówkę i udaliśmy się do hostelu Green Tortoise które polecił nam pracodawca. Hostel bardzo przyjemny akurat w 12 osób wzięliśmy 1 pokój, w cenie mieliśmy dostęp do internetu i śniadanie. Następnego dnia z samego rana udaliśmy się do biura (Social Security Office) aby wyrobić sobie Social Security Number. Po orientation z Polski, któro organizowało biuro pośrednitwa, byliśmy wszyscy bardzo dobrze przygotowani i wystarczyło tylko przepisać dane. Otrzymaliśmy informację że nasze Social Security Card zostaną przesłane do naszego pracodawcy w USA a ten dostarczy nam je osobiście. W biurze tym zupełnie przez przypadek usłyszeliśmy rozmowę, z której wynikało że 3 osoby z Dominikany miały ten sam kontrakt co my, ale sezon rybny ma się rozpocząć dopiero po koniec czerwca. Zaniepokojeni może trochę niegrzecznie wtrąciliśmy się do rozmowy. Okazało się że jest z nimi pracownik z naszej korporacji i rzeczywiście powiedział że sezon na lądzie zacznie się później niż przewidywali. My jeszcze aby się upewnić zadzwoniliśmy do ich biura, które na nasze szczęście znajdowało się w Seattle. Informacja została potwierdzona, Brian który był w Polsce na targach pracy zaprosił nas do biura i powiedział, że jest opcja pracy od zaraz na statku. Prosto z biura udaliśmy się do hostelu po bagaże i taksówką do Briana aby wszystko obgadać i dowiedzieć się szczegółów. Okazało się że tego samego dnia wieczorem wypływa statek-przetwórnia rybna, z Seattle na Wyspy Aleuckie. Oferta była następująca: przez 10 dni płynie się do miejsca docelowego, następnie statek zostaje zacumowany między trzema wyspami i tam zostaje 3 miesiące, przetwarzając miliony (!) kilogramów ryb…Warunki były takie same jak na lądzie: stawka ta sama, zakwaterowanie i wyżywienie za darmo. Ze względu na to że nikt z nas nie miał środków na to aby zostać 3 tygodnie w Seattle, wszyscy „jak jeden mąż” zdecydowaliśmy, że spędzimy te wakacje na statku…

O życiu i pracy na łajbie w kolejnym wpisie 🙂 Zapraszam do lektury.

Brak komentarzy

No comments yet.

RSS feed for comments on this post.

Sorry, the comment form is closed at this time.